W wieku dojrzałym, na kartach pamiętnika, Natalia dziękowała swoim rodzicom Amalii i Adamowi za dom rodzinny, będący „oazą i spokojną przystanią, do której wraca się zawsze z radością, bo tam czekają czułe serca i zdrowa krzepiąca atmosfera” i dodawała: „[…] wychowałam się w domu w takiej atmosferze, gdzie jedno drugiemu zawsze umiało okazać, co dla niego czuje”.
Ze wzruszeniem wspomina trud rodziców, którzy pragnęli stworzyć dzieciom błogosławioną przyszłość: „[…] dostawaliśmy co roku locum w klasztorze [w Kalwarii Zebrzydowskiej], dawano nam klucze do poszczególnych kaplic i tak, zwykle w czwórkę tj. Rodzice, Tadeusz i ja, w skupieniu modlitewnym odbywaliśmy w 3 dniach te stacje. […] do dziś pozostało mi w oczach jedno: Rodzice skupieni powagą modlitewną, ich trud, podejmowany dla wybłagania nam zdrowia. […] ilekroć przechodzę koło tych kaplic, widzę jego [Adama] postać, ramiona, dźwigające przyciężkiego, kulejącego na nóżkę Tadka, twarz ojca zmęczoną tym fizycznym wysiłkiem (bo stacje pną się wysoko jedna nad drugą), ale jednocześnie świetlaną Bożą pogodą. I myślę, że ta wizja przeszłości, jaka została mi w oczach, jest dla mnie przedziwnym symbolem życia moich najdroższych. Upływało ono i wśród zmagań się ciężkich z trudami wyboistej, wspólnej drogi i wśród słonecznych uśmiechów zwłaszcza piękna przyrody, z którego moi Rodzice czerpali zawsze ożywcze siły dla zmęczonych dusz. Zmagając się z niespodziankami znojów codziennych, niczym z kamienistością ścieżek tutejszych stacji zebrzydowskich, równocześnie drogą narzuconych im przez okoliczności lub dobrowolnych wyrzeczeń rzeźbili w sobie pion człowieczeństwa, aby nam stworzyć błogosławioną przyszłość. Byli ludźmi w usterkach, a równocześnie w przenikającym ich podświadomie i świadomie dążeniu do dobra. I wybłagali sobie u Boga to, o czym może i nie marzyli, że my dzieci przerośliśmy Ich duchowo, ale mając dzisiaj szersze perspektywy, bo więcej naukowe, a więc głębsze, ujmowania człowieka w tle zagadek wieczności, równocześnie z całą miłością oddajemy Im tę sprawiedliwość radosną, że na fundamentach ich wkładu duchowego, ich tęsknoty ku Bogu, wznosimy dzisiaj nasze, być może, daj Boże, jeszcze spoistsze świątynie dusz. Tak być powinno w życiu Kościoła. Mój głód świętości, świadomy i świadomie podsycany, w moich Rodzicach był nieśmiałym, ale ufnym pochodem ku górze. Mój pęd zyskał siłę wzlotu w ich pielgrzymim kroku, w którym bywają nawroty szukania zagubionej zda się drogi, ale w którym nigdy nie wygasa nadzieja dojścia do istotnego celu wędrówki. Tak, to czym dziś jesteśmy, zawdzięczamy wkładowi minionych pokoleń, tętniącemu życiem w naszych żyłach. I zdaje mi się, że wszyscy, ile nas jest, pracujemy już nad tym świadomie, by wkład ten pomnożyć w dobrem, a możliwie ograniczyć w minusach bilans pokoleń. Pewnie, że to jest trud, który bez złudzeń trzeba sobie rozłożyć na cały okres życia aż po śmierć; odchylenie z wytyczonej linii, żeby już nie obniżenie poziomu, jest przecież też możliwością, z którą należy się w przewidującej pokorze liczyć. Ale kto zaufał na swojej drodze Opatrzności, choćby upadł, podniesie się z jeszcze głębszą tęsknotą najwyższego poziomu.”