„Nata to żywa Ewangelia”
[…] uczestnictwo w ruchu oporu przeciw okupantowi słusznie stanowi legitymację człowieczeństwa i obowiązkiem tych, którzy znali tego rodzaju jednostki jest złożenie świadectwa prawdzie ich życia. […] pomimo niwelującej wydarzenia roli czasu, trzeba pamięć o tych ludziach utrwalać, jako cenny fragment katolickiej kultury tych lat. Sens etyczny życia i śmierci niektórych ofiar obozów koncentracyjnych stanowi przecież bogactwo duchowe Mistycznego Ciała Chrystusa, którym jest Kościół. Sens ten jest zarazem ideowym wskaźnikiem wyceny naszego życia w stosunku do dobra społecznego.
Lipiec roku 1945 – w domu dotkniętym podmuchem pocisku panuje już ład […], gwar i ruch […] intensywne, trudne życie tego pierwszego pookupacyjnego lata. Przez okno wdziera się uparty hałas ulicy, kurz i światło południa. Spokojny głos przybyłej oznajmia: „Natalia Tułasiewicz nie żyje, wiadomość sprawdzona, szczegółów na razie brak”. Cisza wypełnia pokój, nie słychać i nie widać już nic. Ściany wypełnione bogatą treścią ludzkiego życia jakby nie mogły objąć tej wieści, tak czujnie chroniły Natę przez parę lat.
Od tej chwili minęło już prawie jedenaście lat. Nie przypuszczałam, że tak trudno jest odtworzyć sylwetkę osoby, którą widziało się, co dzień. Nata to indywidualność mocna, bardzo dobitnie znacząca się, choć zewnętrznie niepozorna.
Wspomnienie o niej to ulega rozłożeniu na szereg czynników na pozór luźno związanych, to znów okrywa się tym światłem właściwym pięknemu zjawisku, które zaciera kontur postaci. Życie Natalii Tułasiewicz, trzydziestoparoletniej nauczycielki szkół średnich z Poznania, którego okres trzyletni spędziła, jako wysiedlona w Krakowie, by potem zginąć w obozie w Ravensbrück w Wielki Piątek r. 1945, w przededniu wyzwolenia, zasługuje na uwagę.
Moje wspomnienie może objąć tylko ten krakowski okres jej życia w latach od lutego 1940 do lipca 1943 r., kiedy to wyjechała na swoją wyprawę apostolską, udając się dobrowolnie do Niemiec, by tam wśród młodzieży robotniczej w Hanowerze wywiezionej przymusowo przez okupanta katechizować, uczyć, krzepić na duchu i czuwać nad jej moralnym poziomem. Miłość młodzieży, jak powiedziała mi Nata przed wyjazdem, wciąż nurtowała w niej. Nauczycielka z powołania odczuwała nieprzeparty pociąg, by właśnie tam, w Niemczech, w tych specjalnie trudnych warunkach, jako robotnica wśród robotnic mówić o Ewangelii i o pięknym, dzielnym i czystym życiu w środowisku narażonym zarówno na naloty bombowe, jak i na wszelką łatwiznę moralną.
Nata przy dużych swych zdolnościach, pozycji intelektualnej i rozmachu życiowym była człowiekiem bardzo rodzinnym. Atmosfera naprawdę doskonałych stosunków łączących jej rodziców i rodzeństwo zdołała przeniknąć i nasycić całą jej osobowość. Wszędzie gdzie los postawi Natę wytwarza ona wokół siebie atmosferę zaufania, ciepła i pogody. Autorytet jej narzucający się otoczeniu posiada równocześnie i walor pedagogiczny, i dużo młodzieńczego jeszcze entuzjazmu przyjaźni.
Na przeżycia okupacyjne miała Nata własne spojrzenie ponad tragiczne, nacechowane pewną żywotną fantazją, a zarazem praktycznością. Stosunek jej do ludzi cechowało ciepło serca, intuicja i takt oparty na jakiejś specjalnej znajomości czy wnikliwości poznania.
Nata uważała, że wszystkie trudności można po prostu powierzyć Bogu z tak wielką ufnością, że przy tej małej ludzkiej współpracy, jaką można od siebie dołożyć – muszą one zostać rozwiązane.
[…] Listy Naty z okresu przed uwięzieniem w Niemczech stanowiły tylko świadectwo ostatecznego dopełnienia ofiary. Ktoś ze znajomych odczytawszy taki list powiedział krótko: „Nata to żywa Ewangelia”.
Życie Naty było tak nasycone Ewangelią, na co dzień, że na dnie jej jaźni zawsze odczuwało się pokój i ciszę, mimo, że lata poprzedzające jej zgon były na zewnątrz, zdawałoby się, jakby pogonią za pełnią życia, świadomym chłonięciem i przetrawieniem zdarzeń. Ciekawe kontakty z ludźmi, problematyka tych lat, wartościowe książki i przede wszystkim życie rodzinne i trud codziennej zawodowej pracy – to skala życiowego napięcia Naty. Śmierć ojca, właśnie taka, jaką uważamy, że powinna być śmierć chrześcijańska, to był bolesny fragment tych lat.
Intensywne życie zaczęło się nachylać ku schyłkowi. Nadeszły dni decyzji wyjazdu do Niemiec. Nie pomogły perswazje małodusznych. Decyzja – to wywołuje u Naty stan wewnętrznej koncentracji. Powoli likwiduje rozmaite zajęcia, coś notuje, w skupieniu czyta. Organizuje cały układ rozmieszczenia rodziny. Pożegnanie z przyjaciółmi jest bardzo serdeczne i bardzo spokojne, pozbawione akcentów tragicznych. Świadomie zaciera Nata w tych chwilach element rozstania i mówi o przyszłości: „Po wojnie może będziemy razem, przybędę na każde wezwanie; mój dawny narzeczony zawsze tępił we mnie przeczucie śmierci i to jest dobra postawa.”
Nata kochała życie – nie lubiła cierpiętnictwa i żałobnej pompy i tak się złożyło, że Msza św. za duszę Naty odbyła się w letni poranek w kościele dominikanów w Krakowie w kolorze białym, bez żałobnej czerni, bez symbolicznej purpury męczenników. Dym pieca krematoryjnego zatonął w obłokach. Od ołtarza, białego ornatu i kwiatów płynęła smuga światła.
Maria Woyczyńska, Kraków 1956